czwartek, 28 czerwca 2012

Ekologiczny jeans







Ekologiczny jeans

Ekologiczny jeans

Opracowano ekologiczną technologię produkcji jeansu. W stosunku do metody tradycyjnej, zmniejsza ona zużycie wody o ponad 90 proc., a energii - o jedną trzecią. Proces omówiono na spotkaniu Green Chemistry and Engineering Conference w Waszyngtonie.

Szacuje się, że produkcja tylko jednej pary jeansów wymaga zużycia ponad 9,5 m3 wody, niemal pół kilograma związków chemicznych i mnóstwa energii. Wiedząc, że co roku na świecie wytwarza się aż dwa miliardy par, zyskujemy świadomość skali, w jakiej ich produkcja wpływa na środowisko. - Może to zmienić nowa, ekologiczna technologia produkcji, nazwana Advanced Denim. Proces ten pozwala wyprodukować parę jeansów przy użyciu nawet 92 proc. mniej wody i do 30 proc. mniej energii, niż zużywa się w tradycyjnych metodach produkcji - tłumaczy Miguel Sanchez, inżynier tekstyliów z firmy, w której opracowano nową technologię - Clariant, z siedzibą w Muttenz w Szwajcarii.

Zastosowanie nowej strategii niemal zupełnie nie generuje ścieków. Zmniejsza też ilość zostających po produkcji odpadów bawełny, nawet o 87 proc. Obecnie często się je spala, co powoduje emisję dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych do atmosfery.

- W przeciwieństwie do tradycyjnych metod produkcji jeansu, które wymagają nawet 15 farbowań i wykorzystania całego zestawu potencjalnie szkodliwych związków chemicznych, nowa technologia wymaga zaledwie jednego farbowania i użycia nowej generacji ekologicznie zaawansowanych, stężonych barwników na bazie siarki, wymagających tylko jednego utleniania. Resztę kroków cyklu produkcyjnego wyeliminowano - zapewnia Sanchez.

Gdyby nową technologią barwiono choć jedną czwartą produkowanego na świecie jeansu - mówi Sanchez, pozwoliłoby to oszczędzić tyle wody, by zaspokoić codzienne potrzeby 1,7 mln ludzi rocznie. Chodzi o niemal 9,5 mln m3 wody w skali roku. Taka technologia zapobiegałaby jednocześnie powstaniu 8,3 mln m3 ścieków, oszczędziłaby też nawet 220 mln KWh energii i zapobiegała emisji do atmosfery związanego z tym dwutlenku węgla

Pomidory wyhodowane na pustyni







Pomidory wyhodowane na pustyni

  Pomidory wyhodowane na pustyni
Do końca 2012 roku w piaszczystym, pustynnym krajobrazie Kataru wyrośnie zielony ogrod. A raczej system szklarni, które z czasem zaczną dostarczać okolicznej ludności świeżych warzyw. Koszt przedsięwzięcia szacuje się na 5,3 mln dol. Gdy jednak system "ruszy", stanie się właściwie samowystarczalny.

Jednym z ważniejszych jego elementów będą szpalery paneli solarnych. Produkowana dzięki nim energia słoneczna posłuży przede wszystkim do odsalania wody morskiej, potrzebnej do nawadniania upraw. Energia słoneczna zostanie też wykorzystana do klimatyzacji szklarni- Na katarskiej pustyni panują bardzo trudne do uprawy warunki. Latem jest tam dla roślin zbyt gorąco i trzeba je chłodzić, a zimą podgrzewać - opowiada PAP Winfried Raijmakers z zaangażowanej w projekt norweskiej firmy Yara, zajmującej się rozwiązaniami dla rolnictwa i środowiska.

Rośliny pojawią się nie tylko w szklarniach, ale też poza nimi. Na planie projektu widać, że wokół całości staną mury i wyrośnie las, który dodatkowo osłoni cały system przed pustynnymi wiatrami. Niesione przez nie pyły i piasek mogą niszczyć panele.

- W szklarniach najlepiej sprawdzą się pomidory i ogórki, które dobrze znoszą takie warunki i są chętnie wykorzystywane przez miejscowych - zapowiada Raijmakers. Wszystkie rośliny, które znajdą się w pustynnym ogrodzie, będą całkowicie naturalne - żadna nie będzie genetycznie modyfikowana.

- Nikt nie mówi o GMO. Chodzi o wykorzystanie naturalnych odmian, ewentualnie o ich ulepszenie za pomocą tradycyjnych, naturalnych metod krzyżowania - zaznacza Raijmakers. Nieco trudniej będzie znaleźć rośliny do obsadzenia okolic.

- Szukamy w trzech kierunkach: przede wszystkim niskich drzewek i krzewów. Niewykluczone są również halofity, czyli słonorośla - gatunki rosnące na brzegach mórz, które z natury tolerują niewielkie stężenia soli w wodzie i glebie. W grę wchodzą również morskie glony. Można by z nich później produkować biopaliwo albo przerabiać je na białko dla ludzi czy paszę dla zwierząt - dodaje ekspert. Obsadzenie okolic nie tylko ochroni szklarnie, ale też pozwoli sprawdzić, czy można zalesić pustynię.

- Całe połacie północnoafrykańskich pustyń jeszcze dwa tysiące lat temu zajmowały lasy. Rosły na terenie dzisiejszej Algerii, Egiptu, Libii. Później wycięli je Rzymianie, chcąc uzyskać ziemie uprawne. Po jakimś czasie na ich ziemie wkroczyły pustynie. Czas spróbować nieco to odwrócić - przekonuje Raijmakers.

Instalacja pilotażowa powstaje w pobliżu Doha, stolicy Kataru, na powierzchni jednego hektara. Przedsięwzięcie finansują Yara oraz Qatar Fertiliser Company - spółka katarskiego rządu i zagranicznych udziałowców, reprezentująca sektor petrochemiczny. Realizatorem projektu jest zlokalizowane w Norwegii towarzystwo Sahara Forest Project.

środa, 27 czerwca 2012

Święta, święta i po świętach

Święta, święta i po świętach


Niewykluczone, że już niedługo Euro 2012 będziemy wspominać jako uroczyste zakończenie względnie beztroskich czasów, gdy przynajmniej można było udawać, iż omijają nas naprawdę poważne problemy.
Czy mamy je zatem ocenić jako zbędną rozrywkę, jeszcze bardziej odsuwającą moment, w którym zmierzymy się z kwestiami demografii, energetyki, kryzysu finansowego albo miejsca w światowym podziale pracy? Bynajmniej. Dzięki Euro możemy przystąpić do ich rozwiązywania z pewnością siebie – organizacja wielkiej imprezy okazała się całkowicie na nasze siły. Wiara we własne możliwości przyda się na pewno. Nie jest zła także świadomość, że czasami może się nie udać, jak naszej reprezentacji. Bo same nadzieje i dobre chęci nie wystarczają.

Jeśli coś było w sprawie Euro na wyrost, to wcześniejsze nadzieje rządzących i obawy opozycji. Do kolejnych wyborów pozostały dwa lata. Do tych przesądzających o realnym rządzeniu krajem – trzy. To czas, w którym trzeba będzie podjąć jeszcze wiele decyzji i pokazać, czego się naprawdę chce. Euro jako takie nie przechyla politycznej szali na żadną stronę. Może natomiast służyć za punkt odniesienia – jeśli rządzący dadzą sobie radę, dopiszą Euro do listy swoich zasług. Jeśli na tym skończy się ich mobilizacja, będzie to tylko tło, na którym lepiej widać błędy czy niedociągnięcia.

W minionych pięciu latach widać było wyraźnie, że o tym, kto rządzi Polską, przesądza grupa całkiem racjonalnych wyborców. Odsuwają się od rządzących po ich błędach i potrafią do nich wrócić, jeśli opozycja nie ma nic lepszego do zaoferowania. Nic nie wskazuje na to, by już dziś zadecydowali, jak zagłosują na koniec kadencji.

Nie tylko dla nas wszystkich – także dla całej klasy politycznej – lepiej byłoby, gdyby się ona na Euro nie koncentrowała. W minionym miesiącu splotły się sukcesy i porażki. Na ostateczny bilans kadencji nie będzie mieć to wpływu większego niż spory, które nas dopiero czekają.

Warto być osłem

Warto być osłem


Masowe oburzenie na panów Wojewódzkiego i Figurskiego, którzy w programie satyrycznym pożartowali w ordynarnym stylu z Ukrainy i jej mieszkańców, jest dla obu nagrodą.
W świecie mediów obowiązuje niepisana zasada: mówią o tobie źle czy dobrze – nieważne, byle mówili. Tak więc mówimy. Tak więc w pewien sposób nagradzamy (chociażby pisząc krytyczny felieton). Nieważne, że dziennikarzom słoma z butów wyłazi, że satyra Wojewódzkiego, który przecież opowiada się po stronie Polski mądrej, światłej, wyzwolonej i ładnej, w dziwny sposób kojarzy się z dowcipami z dodatku „Pinezki”, wydawanego przez „Gazetę Polską”. To wszystko nie ma znaczenia. Największą karą dla dziennikarza jest milczenie po jego słowach. Ponieważ milczeć nie można, Figurski i Wojewódzki wychodzą z awantury wzmocnieni. Będą jeszcze lepiej rozpoznawalni, w rankingach celebrytów pójdą do góry.

A jako nagrodę dostają jeszcze okładkę „Newsweeka”.

Bycie osłem popłaca.

Ratunek dla euro przed niemieckim sądem

Ratunek dla euro przed niemieckim sądem


Niemcy, ten europejski „prymus”, oraz unijna „komisarz ds. oszczędności”, czyli kanclerz Angela Merkel, stanęli w obliczu kolosalnego blamażu, o skutkach trudnych do przewidzenia.
A cios przyszedł z nagła i niespodziewanie: jeszcze pod koniec minionego tygodnia wydawało się, że w zmaganiach o ratowanie euro wszystko idzie całkiem nieźle, przynajmniej zważywszy na okoliczności.

Niemal w ostatniej minucie udało się osiągnąć kompromis między chadecko-liberalną koalicją rządową Angeli Merkel a czerwono-zieloną opozycją: w zamian za pewne ustępstwa ze strony Merkel (zwłaszcza za obietnicę, że jej rząd będzie zabiegać o wprowadzenie w strefie euro podatku od transakcji finansowych – jego zwolennicy mają nadzieję, że taki podatek choć częściowo ukróci spekulacje na rynkach finansowych, wymierzone np. w niektóre kraje), niemieccy socjaldemokraci i Zieloni zgodzili się poprzeć w parlamencie ratyfikację paktu fiskalnego. W Niemczech do ratyfikacji tego sztandarowego projektu pani Merkel – mającego stanowić jeden z fundamentów unijnej strategii antykryzysowej – potrzeba dwóch trzecich głosów, głosy przynajmniej części opozycji były więc konieczne. SPD i Zieloni zgodzili się również poprzeć ratyfikację Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego – nowego unijnego funduszu antykryzysowego, opiewającego na 500 mld euro i mającego wejść w życie 1 lipca; to kolejny antykryzysowy filar Unii.

Założenie było takie, aby niemiecki parlament ratyfikował obie umowy pod koniec tego tygodnia, tuż przed kolejnym szczytem Unii, na którym tematem numer jeden będzie ponownie ratowanie strefy euro. Byłby to sygnał polityczny, że Niemcy, najsilniejsza gospodarka Unii, są nadal gotowe i zdolne wspierać politycznie ratowanie euro. Byłoby to też istotne wsparcie dla pani kanclerz i jej linii antykryzysowej w sytuacji, gdy w Brukseli dojdzie na pewno do sporu między nią a zwolennikami „popuszczania pasa”, na czele z prezydentem Francji François Hollande’em.

Ale gdy już-już wydawało się, że wszystko będzie dobrze, nastąpiło trzęsienie ziemi: postkomunistyczna Partia Lewicy – najmniej liczna partia w Bundestagu, o coraz mniejszym znaczeniu – postanowiła obalić Europejski Mechanizm Stabilizacyjny i zwróciła się do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności tej umowy z ustawą zasadniczą Niemiec. Nawet jeśli Trybunał się pospieszy i nawet jeśli wyda na koniec pozytywny werdykt, postępowanie potrwa zapewne wiele tygodni – i do tego czasu prezydent Gauck nie złoży, na prośbę Trybunału, swego podpisu pod ratyfikacją. Znamienne, że to właśnie niemiecka skrajna lewica (w ostatnim czasie pogrążająca się w sporach personalnych i tracąca masowo wyborców) postanowiła zakwestionować rolę Niemiec w Europie.

Nie wiadomo, jaką decyzję podejmie Trybunał. Wiadomo za to, że Europejski Mechanizm Stabilizacyjny miał zacząć działać od 1 lipca, otwierając swój „parasol ochronny” nad zagrożonymi krajami. Co nie jest tylko teorią: pomocy potrzebuje Hiszpania, kolejnym kandydatem jest Cypr; być może także Włochy będą musiały poprosić o kredyty ratunkowe.

Jeśli Trybunał zastopuje ratyfikację, skutki mogą być dramatyczne – z krachem strefy euro włącznie. Wtedy Niemcy stanęłyby autentycznie pod pręgierzem – i to z powodu garstki nieodpowiedzialnych (post)komunistycznych heretyków.

wtorek, 26 czerwca 2012

Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary

Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary


Spotkałem w Paryżu księdza Chińczyka, konwertytę, teologa. Opowiedział mi historię swego nawrócenia. Wyznał, że pierwszą rzeczą, która zachwyciła go w Kościele katolickim, była znakomita kuchnia.



Co jemy, jak jemy, kiedy jemy itd., mówi o kulturze społeczeństwa i o kulturze człowieka. Bo historia kulinarna jest zapisem historii kultury, techniki, warunków klimatycznych, ekonomicznych itd. Jedzenie służy podtrzymaniu życia, ale też jakości życia, a posiłek pełni rolę społeczną. Wspólny stół buduje więzi.

W wielu religiach przepisy kulinarno-dietetyczne wkraczają w sferę sacrum. W poświęconym smakom numerze pisma „Style i Charaktery” (2/2012) Jarosław Chybicki, uczeń zen, opisuje „rytuał jedzenia, czyli orioki”, będący ważną częścią medytacji. Tamże prawosławny ksiądz Artur Aleksiejuk rozprawia o poście jako o sposobie ograniczenia zależności człowieka od pokarmu i materii. „Według Kościoła prawosławnego – pisze – nie ma prawdziwego postu bez podejmowania wysiłku duchowego, bez zabiegów o kontakt z Bożą realnością i zdania sobie sprawy z naszej całkowitej zależności od Boga”. Jest tam także tekst o zachodniej mniszej tradycji kulinarnej, bardziej jednak historyczny niż teologiczny.

Jaki był stosunek Jezusa do spraw stołu? W środowisku, w którym liczne przepisy religijne określały zasady odżywiania, Jezus uchodził – jak sam mówi – za żarłoka i pijaka: „Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije, a oni mówią: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników” (Mt 11, 19). A św. Paweł napisze w jednym z listów: „Bo królestwo Boże to nie sprawa tego, co się je i pije, ale to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym” (Rz 14, 17).

Jezus uczestniczył w przyjęciach, ale był czas, że pościł. Głosił też, że narzędziem skutecznej walki ze Złym Duchem jest post i modlitwa. Mam wrażenie, że dziś w naszym Kościele zanikło rozumienie znaczenia postu. Zakaz jedzenia mięsa w piątki, obowiązujący zresztą tylko w nielicznych Kościołach lokalnych, m.in. w Polsce, ma charakter symboliczny. Bo co z prawdziwym postem ma wspólnego zastąpienie schabowego dobrze przyrządzonym halibutem? Ścisły post obowiązuje katolików raptem dwa dni w roku. Oczywiście, są zakony, które zachowują tradycyjną surowość, np. kameduli. Jedzą skąpo i nigdy potraw mięsnych. Ktoś, kto przed laty próbował do nich wstąpić, opowiadał mi, że nikt nie chciał mu wyjaśnić, czemu kucharzem w eremie jest brat, który się odznacza wybitnym antytalentem kucharskim. Kamedułą nie został, nie wiem, czy nie właśnie dlatego.

Spotkałem w Paryżu księdza Chińczyka, konwertytę, teologa. Opowiedział mi historię swego nawrócenia. Wyznał, że pierwszą rzeczą, która zachwyciła go w Kościele katolickim, była znakomita kuchnia. Nie ma w tym, jak sądzę, nic zdrożnego. Czyż szacunek dla darów Bożych nie wymaga tego, by obchodzić się z nimi z szacunkiem, by wydobyć z nich całe bogactwo, wszystkie możliwe smaki i zapachy? Czy posiłek nie powinien być dziełem sztuki? Miłość wymaga nie tylko nakarmienia bliźniego, ale takiego nakarmienia, żeby sprawić mu przyjemność.

Ojciec zachodniego monastycyzmu św. Benedykt podaje dokładne przepisy dotyczące ascetycznego jedzenia, lecz natychmiast dopuszcza od nich odstępstwa. Według Benedykta najważniejszy jest umiar, by „nigdy żaden mnich się nie przejadał”. Na temat wina do posiłków napisał: „sądzimy, że jedna hemina (0,27 litra) wina na dzień wystarczy dla każdego. Jeśli zaś ktoś z łaski Pana może się bez wina obejść, niech wie, że otrzyma szczególną nagrodę. Gdyby warunki miejscowe, praca albo skwar letni, kazały pić więcej, niechaj decyduje o tym przełożony, zwracając wszakże uwagę, by nie dochodziło nigdy do przesytu lub zgoła pijaństwa. Czytamy wprawdzie, że picie wina w ogóle mnichom nie przystoi, ale skoro w naszych czasach nie można o tym mnichów przekonać, zgódźmy się przynajmniej na to, że należy pić mało, a nie aż do przesytu (...) Gdzie zaś warunki miejscowe są tego rodzaju, iż nie można znaleźć nawet wyżej określonej miary wina, lecz tylko znacznie mniej lub nawet ani kropli, niech ci, którzy tam mieszkają, błogosławią Boga i nie szemrają”.

„Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary, które mamy spożywać z Twojej szczodrobliwości. Naucz nas dzielić się nimi i radością z tymi, którzy ich nie mają”. Nie można prosić Boga o pobłogosławienie byle czego. Nie mówiąc o radości. Radość to nawet proste spaghetti aglio, olio e peperoncino. Ale fast food? I Pan Bóg ma to jeszcze błogosławić?

czwartek, 21 czerwca 2012

Krok ku łupkom

Krok ku łupkom


Ogłoszony w ubiegłym tygodniu w Londynie raport Międzynarodowej Agencji Energii pt. „Złote zasady złotej ery gazu”...





...powinien nieco uspokoić tych, którzy (nie bez racji) obawiali się, że Komisja Europejska spróbuje w maksymalny sposób utrudnić wydobycie gazu łupkowego. Raport, jeden z najważniejszych, jakie dotychczas powstały w związku z pytaniami o nowe źródło energii, stawia mocną tezę: wydobycie gazu łupkowego ma olbrzymie znaczenie dla światowego rynku energetycznego. Co więcej, przekonuje, że eksploatacja jest bezpieczna, oczywiście pod warunkiem zachowania odpowiednich standardów, i pokazuje dobre praktyki stosowane w Polsce.

Dokument wzmacnia międzynarodową pozycję Polski, ostatnio w swoich zabiegach osamotnionej. Czeski rząd przygotowuje moratorium na poszukiwanie gazu łupkowego i anuluje koncesje, nowy rząd rumuński planuje podobne posunięcie. W styczniu z poszukiwań wycofała się Bułgaria. Mimo że spiskowych teorii dziejów lepiej unikać, akurat tu zbieg okoliczności wydaje się nadzwyczaj dziwny: każdy z tych krajów prowadzi grę z Gazpromem. I każde moratorium jest Gazpromowi na rękę.

Raport jest więc korzystny, ale nie daje nam prawa do euforii. Dla równowagi warto bowiem przeczytać raport europosła Bogusława Sonika (zwolennika wydobycia), w którym przyznaje on, że wydobycie może pogorszyć warunki życia lokalnych społeczności. Straszenie Gazpromem nic nie da, gdy w grę wchodzi ekipa poszukiwawcza, która swoją pracę wykonuje tuż za naszym płotem.
prezentacje maturalne, Reklamy, Zbiornik, tech-nowiny, nano-przyszłość